fo_whs_top7.jpg

Strona główna

Nasza działalność

Wolontariat

Podziękowania

Darczyńcy

Wydarzenia

Myśli o Hospicjum

Przydatne adresy

1,5%

Kontakt

Polityka prywatności





Sprawozdanie merytoryczne
i finansowe
za rok 2022 (pdf)


Wspierają nas:

Nasze stowarzyszenie otrzymało dotację na realizację zadania publicznego:
„Opieka nad chorymi w terminalnej fazie choroby nowotworowej oraz wspieranie ich rodzin w trakcie choroby i w okresie żałoby" Nr: UMIA/PZ-B/VI/1/2/NGOH/65/23-25 Współfinansowane ze środków Urzędu m. st. Warszawy.





 
Dofinansowanie
ze środków Narodowego
Instytutu Wolności






 
 

Myśli o Hospicjum


REFLEKSJE HOSPICYJNE IRMINY GŁODKIEWICZ

To już tyle lat wolontariatu, to tyle lat bycia z umierającymi i ich rodzinami, to przyjaźnie trwające do dziś, to wielka moja zdobycz – nauka pokory, wyrozumiałości i serca. Przerzucam kartki moich brulionów. Na każdej stronie suche, krótkie uwagi o każdej zmarłej osobie. To jednak pozorne. Dla mnie jest to głębia przeżyć i przemyśleń: czy dawałam z siebie wszystko, na co mnie było stać? I nawet teraz, po latach, rodzą się wątpliwości. Przerzucam kartki brulionów. Każda kartka to Golgota, zakończona bądź „majestatem śmierci” pełnej godności, że oto spełnia się to, co się spełniać musi, ale nieraz śmierci pełnej buntu i męki. Wieczne odpoczywanie Wam kochani, którzy tak wzbogaciliście mnie duchowo. I teraz, kiedy role się zmieniły, mam cichy wyrzut sumienia, że to ja więcej od Was wzięłam – niż dałam z siebie.

Józefa 82 lata, Sulejówek, zmarła 16.03.1989 Mięsak noso-gardła po naświetlaniach w 1988 r. Moja uwaga w zeszycie: „tyle w niej było pogody, ciepła i pokornego pogodzenia się z losem”. A teraz obecna refleksja: To wspaniały człowiek z prostej, wiejskiej rodziny – wielka kultura. Mieszkała z córką wdową. Druga córka, mająca gospodarstwo i rodzinę dojeżdżała ok. 40 km do pracy w Warszawie. Co drugi dzień wysiadała w połowie drogi z pociągu, by iść do matki, razem z siostrą wszystko przy niej zrobić, utulić, ucałować i jechać do domu, by następnego dnia o 4.30 jechać do pracy. To jest prawdziwa miłość, tak rzadko spotykana w obecnej dobie. Mnie nie pozwalały nic robić przy matce. Wtedy czułam się trochę dotknięta, jakby odrzucona. Wydawało mi się, że niepotrzebnie tam jeżdżę. Ale po śmierci chorej zrozumiałam, że byłam tam bardzo potrzebna – nie fizycznie, ale psychicznie. Cicha rozmowa, wspólna modlitwa, wspólne milczenie, wspólny śmiech i wesołe opowiadania – wszystko zależnie od stanu i samopoczucia chorej. I radość, że przychodzę. I moja ręka w jej dłoni w lekkim uścisku podziękowania. Znałyśmy się około 2 miesięcy.

Cezary 44 lata, Warszawa, zmarł 15.03.1989 Nowotwór jamy ustnej – rak szczęki. Opiekowali się nim ojciec i siostra, zupełnie zagubieni, choć pełni dobrych chęci. Tu ja przejęłam inicjatywę, byłam ciepło-despotyczna. Chory nie wiedział, że ma raka, a zastrzyki, które robiła przychodząca z przychodni pielęgniarka – to morfina. Raz trafiłam na przyjście nowej siostry, która już w drzwiach wejściowych zawołała "przyszłam dać morfinkę". Nie zdążyłam jej uciszyć. I potem opatrunek – te jej oczy pełne obrzydzenia i przerażone oczy chorego. Odesłałam ją do drugiego pokoju i sama zrobiłam opatrunek ciepło z nim rozmawiając. Lekarz wieczorem dziwił się, kto "tak fachowo" opatrzył chorego. Rzeczywiście nie fachowo, ale sterylnie, delikatnie i z czułością. Wydawało mi się, że to ważniejsze. A po jego śmierci w zeszycie zapisałam: "Przyszłam, by nieść ci pomoc w twym wielkim cierpieniu wiedząc, że pomóc nie mogę. Nikt ci nie pomoże, ni serce kochającej siostry, ni lekarz, ni kapłan. Odszedłeś. I tylko mi wspomnienie twoich wielkich, pełnych bólu oczu pozostanie. U Czarka poznałam wspaniałego człowieka, będącego wtedy w nowicjacie, który ogarnięty był pasją pomocy chorym, szczególnie tym odrzuconym. Dziś zajmuje się tym jako kapłan.

Izabela 50 lat, Warszawa, zmarła 3.07.1989 Nowotwór jelita. Przez blisko 5 miesięcy zżyłyśmy się bardzo, ale tu pełna porażka. Umarła nie pogodzona z Bogiem. Wielokrotnie moje sugestie były odrzucane. Mówiła "ja wierzę, ale mam żal do księży i widzieć ich nie chcę". I nie potrafiłam jej wytłumaczyć, że to nie powód, by nie pogodzić się z Bogiem. Teraz bym potrafiła. I druga porażka – umarła samotnie w szpitalu, zabrana w nocy przez pogotowie. Mąż chciał tylko pełną opiekę w godzinach jego pracy, nie życzył sobie nocnych dyżurów. Rano zawiadomił, że żona jest w szpitalu. Już jej tam żywej nie znalazłam. Podobno bardzo się męczyła. Odpoczywaj w pokoju, Izuniu.


Irmina, wolontariuszka WHS
Notatki z okresu pierwszych lat pracy Hospicjum Warszawskiego w prawobrzeżnej Warszawie (Praga Północ i okolice, Wołomin)




GŁOS CZŁOWIEKA ZBLIŻAJĄCEGO SIĘ DO ŚMIERCI

Wielu różnych ludzi przychodzi mnie teraz odwiedzać. Najbardziej pomagają mi ci łagodni, kochający, nie osądzający, cierpliwi, chętni, aby siedzieć cichutko i słuchać. Nie śpieszą się. Nie starają się odpowiedzieć na moje pytania, lecz w rzeczywistości często mówią: "Nie wiem". Ale przychodzą niezmiennie, stale, aby pozostać ze mną, aż umrę. Zbliżając się do śmierci, potrzebuję wielu rzeczy. Potrzebuję kogoś, kto będzie miał odwagę pozwolić mi mówić, mądrość, by nie dawać mi rad, by być obecnym przy mnie we wszystkich tych strasznych chwilach, które mogą nadejść. Potrzebuję kogoś, kto wszystko, co powiem, potraktuje jak spowiedź, a nie jak nowinkę. Jeśli chcesz mnie odwiedzić, nie sądź, że musisz rozwiązać moje problemy lub dać mi gotowe odpowiedzi. Masz tylko tu być. Pozwól mi prowadzić konwersację tak, jak ja tego pragnę – słuchaj, słuchaj, słuchaj! Często będę chciał mówić o Bogu, dlaczego to zdarzyło się mnie i jakie jest tego znaczenie. Jeśli Ty jesteś osobą, którą uhonorowałem tym, że z tobą chcę o tym rozmawiać, bo wierzę Ci, nie mów mi, jak Ty wierzysz – spytaj, jak ja wierzę! Bądź delikatny wobec mojego poczucia winy, wielu z nas umierając czuje się ukaranymi. Po prostu wysłuchaj mnie. Gdy wspominam moje życie, pomóż mi, słuchając cierpliwie niekończących się, powtarzanych historii. Staram się znaleźć w nich sens. Potrzebuję kogoś, kto nie oburzy się, gdy będę zły na Pana Boga. Naprawdę potrzebuję Ciebie, byś pomógł mi odkryć, że można wyrażać taki gniew. Pamiętaj, ja choruję długo. Każdy mieszkający ze mną może być zmęczony, przerażony, wyczerpany. Rozejrzyj się wokół. Zobacz, czy nie ma jakiś małych rzeczy do zrobienia i zaproponuj, że to zrobisz. Ja też mogę być wyczerpany i ty masz powiedzieć mi, bym zamknął oczy i odpoczywał, podczas gdy Ty będziesz siedział przy mnie i trzymał moją dłoń. Potrzebuję Twojej pomocy, o którą ja proszę, a nie pomocy, o której myślisz, że powinieneś mi udzielić. Chcę, byś mi powiedział, gdy nie chcesz czegoś zrobić. Nie pozwól, abym w swoich ostatnich dniach stał się tyranem. Potrzebuję, byś pozwolił mi być miłym i czarującym, jeśli tak się czuję. Chcę, byś przede mną płakał tak, żebym wiedział, że Ci na mnie zależy. Chcę, byś mi powiedział, że boisz się zrobić to czy tamto, ponieważ boisz się, że to może mnie urazić. Powiem Ci, czy to prawda, czy nie. Chcę, byś był uczciwy. To pomoże mi być uczciwym. Potrzebuję podejmować jak najwięcej decyzji samodzielnie. Jeśli Ci powiem, że wyglądam okropnie, ponieważ wypadły mi włosy, nie mów mi, że wyglądam dobrze. Pomóż mi żałować utraty mych włosów przez przypomnienie, jaki piękny miały kolor, lub spytaj: Jak to jest, gdy straci się włosy – myślę, że to musi być okropne. Jeśli tak powiesz, wiem, że jesteś gotów pozwolić mi podzielić się moim doświadczeniem z Tobą. Spędź jakiś czas z tymi, którzy się mną opiekują. Słuchaj, kiedy Ci powiedzą, jak są zmęczeni, jak czują się winni, że nie mogą nic zrobić, żeby mnie wyleczyć, jak są źli na mnie, że jestem gotów umierać, a oni nie chcą mi jeszcze pozwolić umrzeć. Nie dawaj rad. Nie krytykuj. Słuchaj, słuchaj i jeszcze raz słuchaj. Pomóż dzieciom. Weź je ze sobą, by miały jakąś rozrywkę. Gdy wrócą i opowiedzą mi, jak dobrze spędziły czas, będę zadowolony z ciągłości życia, jaką otrzymuje moja rodzina. Mam wiele obaw, jak sobie beze mnie poradzą. Słuchaj, gdy Ci o tym mówię. Kiedy mnie odwiedzasz, nie bój się mnie dotknąć, spytaj jednak, czy to mnie nie uraża. Silne zapachy wywołują u mnie mdłości, nie używaj więc perfum czy wód kolońskich. I proszę, pamiętaj, że słyszę lepiej niż Ci się wydaje. Nie szepcz w holu lub innym pokoju nawet wówczas, gdy jestem nieprzytomny. Mogę Cię słyszeć, więc powiedz mi, kim jesteś i delikatnie mnie dotknij lub mi czytaj. To jest liturgia obecności. Pomyśl przez chwilę, jak to jest, gdy każdy cicho pracuje w drugim końcu domu. Wiesz, że oni tam są. Teraz przypomnij sobie, jak to jest, gdy dom jest pusty. Poczucie ich obecności jest Twoim darem dla mnie, gdy wchodzisz do pokoju i w ciszy mi towarzyszysz. Najmocniejszym i najlepszym darem, jaki możesz mi dać, jest poczucie obecności. Nie musisz rozwiązywać moich problemów. Masz tylko przyjść, odwiedzić, być tu... Zawsze mów mi, kiedy wrócisz, i wracaj, kiedy obiecałeś. Jeżeli nie możesz, zadzwoń i powiedz, kiedy przyjdziesz. Zawsze mów mi „do widzenia”, dając mi możliwość powiedzenia, że umrę, zanim przyjdziesz ponownie. Och, i nie zapomnij powiedzieć mi, że kochasz – jeżeli kochasz. Usiądź blisko mnie. Pozwól mi powiedzieć Ci o doświadczeniu przygotowania na spotkanie z Panem. To, że boję się umierać, nie jest brakiem wiary w Boga. To moje ciało walczy, by pozostać żywym. Potem, gdy zmęczę się mówieniem o tym bólu i jak to wszystko razem się łączy, jeśli poproszę Cię, byś opowiedział mi o historii Bożej miłości w Twoim życiu, podzielę Twoją radość, odkryję Twój pokój i podzielę się nimi w obecności Ducha Świętego.
Tłumaczenie z "Integra Hospice". Tekst prezentowany przez Jaya Analovitcha na II Sympozjum Opieki Paliatywnej w Rydze w 1996 r.




OCZAMI CÓRKI

Ojciec mój zmarł miesiąc temu, w wieku 85 lat, na raka pęcherza moczowego. Był w pełni świadomy, w bardzo dobrej formie intelektualnej i psychicznej, zaskakująco silny fizycznie prawie do końca. Rok wcześniej padła diagnoza. Potem kilka pobytów w szpitalu, bo siadały nerki i cały organizm, jeszcze nadzieja na operację urologiczną. Ostatni, trudny pobyt w szpitalu już po serii naświetlań. Ze wszystkich kontaktów z lekarzami w szpitalach zachowałam szacunek i wdzięczność dla tych ludzi – za uczciwość, otwartość i rzeczowość w rozmowach ze mną, za nazywanie rzeczy po imieniu, ale z ostrożnością, za brak podtekstów finansowych czy innych. Mam wdzięczność dla lekarza, który tłumaczył Ojcu, dlaczego nie podejmie się operowania go. Okazał się przede wszystkim człowiekiem, a dopiero w dalszej kolejności specjalistą. Jedyną „czarną kartę” zapisało Centrum Onkologii – bezduszny kombinat z długimi terminami, kolejkami i patrzeniem tylko w papiery. Tylko jeden raz zapytano Ojca: „jak Pan się czuje?”. Kiedy 25 sierpnia go poinformowano, że dalszych naświetlań nie będzie, wyszedł bez żadnych leków ani porad, z wyznaczoną datą następnej wizyty na… 23 grudnia. Już wtedy wiedziałam, że nie dożyje tej daty. Czy on o tym wiedział – nie wiem. Nie o wszystkim da się rozmawiać. Po ostatnim pobycie Ojca w szpitalu pojawiło się u nas Hospicjum Domowe. To bardzo trudny czas. Nagle zupełnie nowa sytuacja. Nikt nie wie, jak długo potrwa, jak będzie dalej, jak będzie jutro. Wszyscy wiedzą, jakie będzie zakończenie, choć nikt tego do końca nie nazywa po imieniu. Człowiek bliski od kilkudziesięciu lat, od zawsze, staje się inny, trzeba uczyć się go na nowo, zupełnie inaczej budować relacje. Niepostrzeżenie z rodzica staje się dzieckiem. Uczę się nowych słów: nefrostomia, teleradioterapia. Usiłuję zapamiętać, na co jest jaki lek i jakie liczby na wynikach analiz powinny niepokoić. Do niedawna Ojciec sam to wszystko wiedział. Boję się, że będzie leżący i bezwładny. Boję się, że Mama (88 lat) tego wszystkiego nie wytrzyma. Staram się nie wybiegać wyobraźnią do przodu. A jednocześnie to czas błogosławiony. Dany, darowany. Na bycie razem, na próbę nadrobienia tego, na co przedtem nie starczało sił albo cierpliwości. W naszym życiu i domu pojawiają się nowi ludzie: lekarka, psycholog, pielęgniarz, koordynatorka dzielnicy. Nie wiadomo, na jak długo. Oni też nie wiedzą. Ale dobrze, że są. Tym, których spotkałam, zawsze będę wdzięczna. A teraz parę słów o konkretach, również trochę życzeniowo, choć niemal zawsze było tak, jak piszę, że powinno być. Co jest najważniejsze? Przede wszystkim – tak jak w kontaktach z lekarzami w szpitalu – ludzki kontakt, ludzkie podejście na pierwszym miejscu przed wiedzą i kompetencją. Zwłaszcza wtedy, kiedy medycyna już niewiele może zaproponować. Krewni i znajomi nie zawsze umieją się znaleźć, choć mają mnóstwo dobrej woli. Ludzie z Hospicjum, z doświadczeniem towarzyszenia w chorobie nowotworowej, mogą pomóc czasem jednym słowem, radą, podpowiedzeniem czegoś, co mnie samej nie przychodzi do głowy. Nie zawsze musi chodzić o coś bardzo specjalistycznego. Zawodowo nie mam nic wspólnego z medycyną, a w relacji z Ojcem wciąż bardziej czuję się dzieckiem niż opiekunką, mogę czymś przejmować się niepotrzebnie, a coś istotnego przeoczyć. I wielu rzeczy nie wiem. Chciałabym mieć możność swobodnego porozmawiania, niekoniecznie zawsze w obecności Ojca, który wciąż stara się wszystko mieć pod kontrolą, ale o niektórych sprawach zapomina, niektóre zataja czy bagatelizuje. Trudno o wszystkim swobodnie rozmawiać w jego obecności, choć z drugiej strony właśnie od ludzi z Hospicjum uczę się respektować jego decyzje, które trudno mi zrozumieć (nie chce kroplówki, wózka inwalidzkiego, bardzo długo nie chce żadnej pomocy przy higienie osobistej). On sam nadaje ton rozmowie, i to jest dobre, bo choć coraz słabszy, wciąż czuje się w tej całej sytuacji podmiotem, a nie przedmiotem. Ale przyznaję, że potrzebowałabym ciut osobnej przestrzeni na kontakt. A więc przede wszystkim kontakt człowiek – człowiek. Nie mam żalu o to, kiedy ktoś ze zmęczenia coś przeoczy, mam żal, kiedy ktoś jest zbyt formalistyczny zwłaszcza w sprawach administracyjnych (dla mnie – trzeciorzędnych). Co jeszcze jest ważne? Aby w miarę możności przychodziły stale te same osoby, aby ich rola, miejsce, zakres kompetencji były czytelne. Aby przychodząc nie okazywały, że mają mało czasu, spieszą się, są zajęte. Aby dokładnie wiedzieć, kiedy kto przyjdzie (także w sytuacji, kiedy nagle coś się zmieniło), kto kiedy i jak jest dostępny. Aby był z nimi zapewniony kontakt telefoniczny, aby można było zapytać się, dowiedzieć, upewnić, podzielić niepokojem. Skoro mowa o telefonach: komórka bywa i dobrodziejstwem, i utrapieniem: kiedy gość wciąż przerywa rozmowę i odbiera kolejne telefony (być może od ludzi w takiej samej sytuacji jak my…), chory gubi się, jeśli np. ze względu na wiek i słabszy słuch nie może się zorientować, czy rozmówca kontynuuje rozmowę z nim, czy załatwia zupełnie inną sprawę. Bardzo ważne dla chorego i rodziny jest wsparcie duchowe. Są tacy, którzy sami je sobie znajdą tam, gdzie mają zakorzenienie. Inni pierwsi o to nie poproszą, a przecież w obliczu śmierci często ludziom zmienia się światopogląd i w takiej sytuacji zawsze warto podsunąć możliwość również i takiej pomocy. Gdyby w ramach Hospicjum posługiwali mądrzy kapłani, na podobnych zasadach jak kapelani szpitalni, byłoby to prawdziwym dobrodziejstwem. Oczywiście, niezwykle ważna jest umiejętność proponowania pomocy bez narzucania czegokolwiek – niezależnie od tego, czy chodzi o sprzęt, o wolontariuszy czy o wsparcie duchowe. Sytuacja choroby terminalnej sama w sobie wprowadza w życie rodziny taką rewolucję, że kolejne zmiany czasem jest bardzo trudno przyjąć, a nadmiernie okazywana chęć pomocy wcale pomocą nie jest… I jeszcze coś, o co nie śmiem prosić w formie postulatu: na zeszycie pacjenta widnieje m.in. regulaminowa zasada, że lekarz nie udziela pomocy medycznej rodzinie pacjenta. Przyznam, że podczas opieki nad coraz bardziej słabnącym Ojcem obawiałam się o zdrowie Mamy i nawet o swoje: w sytuacji, kiedy opieka nad chorym pochłania coraz większe obszary życia, czasu, pieniędzy, ktoś z rodziny może nagle potrzebować czysto medycznej pomocy (oczywiście, mam na myśli działanie w sytuacjach nagłych) i bardzo trudno wtedy uruchamiać zwykły tok leczenia. Ale to może na jakąś dalszą przyszłość… Osobom z Hospicjum, które poznałam, jestem ogromnie wdzięczna. Wiem, że Ojciec był wzruszony ich życzliwością i okazywał swoją wdzięczność do końca. Dziękuję.


AK


ROBICIE NAJWAŻNIEJSZĄ RZECZ...

(z listu do wolontariuszki)

(...) czy pamiętasz wtedy na Banacha? Ja wtedy naprawdę myślałam, że to moje ostatnie chwile, i nie masz pojęcia, ile dała mi Twoja obecność. To, co mi wtedy dałaś swoim „byciem” przy mnie, trwa w moim sercu do dziś, nie może się w nim pomieścić. A ile osób zabrało już ten dar „bycia przy nich”, przez Ciebie czy kogoś, na tamtą stronę. Robicie najpiękniejszą i najważniejsza rzecz na świecie! Przedłużenie obecności Maryi i Jana pod Krzyżem przy umierającym Jezusie (...)


s. Joanna


ROZMOWA ZE STARYM LEKARZEM

Zaledwie od kilku miesięcy jestem wolontariuszem hospicjum. W marcu tego roku zostałam wysłana do pewnej rodziny, w której chorym był stary lekarz. Okazało się, że to wspaniała rodzina. Na zawsze pozostaną mi w pamięci spotkania z panią Aliną i panem Andrzejem, czuję, że zostawiły we mnie niezatarty ślad. W jedną z sobót jak zwykle przyszłam do pana Andrzeja. Zwykle był pogodny, ale tym razem na jego twarzy było widać cierpienie, choć ból fizyczny właściwie był uśmierzony. Będąc jeszcze w drzwiach usłyszałam pytanie, skierowane chyba do mnie: „Dlaczego właściwie na świecie jest cierpienie i jaki jest jego sens?” Nie potrafiłam odpowiedzieć. Po chwili Pan Andrzej sam odpowiedział zdarzeniem ze swojego życia, które rozegrało się 25 lat temu. Jest niedziela, południe, szpital dziecięcy. Pan Andrzej jako chirurg dyżurny odbywa obchód. Wchodzi na salę, gdzie leży malutki chory chłopczyk z wodogłowiem i z rozszczepem kręgosłupa. Widać, że dziecko bardzo cierpi, ma problemy z oddychaniem, dużą główkę, powiększone pulsujące ciemiączko. Przy jego łóżku siedzi młodziutka siostra zakonna. Nawiązuje się rozmowa. Pan Andrzej, nie spodziewając się odpowiedzi, zadaje gorzkie pytanie: Dlaczego to dziecko tak cierpi? Przecież jeszcze nie zdążyło niczym zawinić. Jaki może być sens jego cierpienia…? Po chwili ciszy pada jednak odpowiedź siostry: „Jeśli chociaż jedna osoba pochyli się nad tym dzieciątkiem i to spowoduje choćby najmniejszą zmianę w jej życiu, to cierpienie tego dziecka nie pójdzie na marne...”


spisała BK


POKÓJ TWEJ DUSZY, PANIE MARKU

Z uwagi na to, że wyruszam w podróż poślubną i nie mogę być obecny na zebraniu, chciałbym dodać od siebie parę słów na temat zmarłego pana Marka. Pan Marek był moim pierwszym pacjentem. Zanim zacząłem go odwiedzać, znany był w hospicjum jako „twardziel” – gość, który nie życzy sobie żadnej pomocy poza pomocą lekarską. Na moje pierwsze pytanie telefoniczne (hospicyjnego żółtodzioba): „Czy można w czymś panu pomóc, czy chciałby pan o czymś porozmawiać?” odpowiedział: „A o czym my będziemy, synku, gadać?” Jak się później okazało, pan Marek nie akceptował relacji pacjent – wolontariusz oraz tego, że ktoś przychodzi do niego z pomocą "za frajer". Zawsze chciał, żeby relacja była wzajemna, koleżeńska, więc gdy załatwiałem mu rachunki, to po to, żebym się czegoś nauczył, a w biurze do spraw lokalowych miałem przy okazji wyrabiać sobie znajomości potrzebne mnie i Ani w dalszym życiu. Nie miał mi czego dać w zamian za opiekę, więc chciał chociaż przekazać mi dobre rady – twarde, brutalne, „życiowe”. Ja natomiast, jako „pierwszak” w hospicjum, zakochany w nowo poznanej wolontariuszce, chciałem raczej zarażać swoim optymizmem, dzielić się moim systemem wartości. Przez kilka miesięcy obserwowałem, jak choroba niszczy ciało pana Marka i jak w dosyć brutalnym człowieku pojawia się spokój. Dla mnie był to przede wszystkim okres obserwacji i myślę, że początek w hospicjum wywarł na mnie największy wpływ i dał sporo tematów do przemyśleń. Z przyjemnością obserwowałem ogromne zaangażowanie w pomoc Markowi naszej pielęgniarki Aldony, która z czasem stała się dla pana Marka chyba najbardziej zaufaną osobą. Wydaje się jednak, że nikt z hospicjum nie mógłby zostać przyjacielem pana Marka ze względu na nierówność w relacji. Zrozumiałem to, gdy pan Marek po amputacji nogi i przeniesieniu do hospicjum stacjonarnego pozyskał sobie nowego kolegę – pana Mirka. To po jego śmierci pan Marek natychmiast podupadł na zdrowiu i w tydzień później niespodziewanie odszedł. Nie doceniałem tej znajomości, która była dużo bardziej zażyła, niż myślałem. Wszyscy pacjenci w hospicjum na Krakowskim to były w języku pana Marka „trupy”, ale nie pan Mirek. Co ciekawe, z panem Mirkiem nie bardzo dawało się pogadać, gdyż rak krtani skutecznie zakłócał komunikację. Zdaje się, że jedynie pan Marek dobrze rozumiał kolegę i prawdopodobnie zawiązała się między nimi przyjaźń, której owoce są dziś dla mnie największą tajemnicą. Wspominam taki moment: przepustka pana Marka z hospicjum – spacer po Krakowskim Przedmieściu i lody we trójkę z nim i moją narzeczoną Anią. Wręczyliśmy z Anią zaproszenie na nasz ślub, a Pan Marek obiecał, że przyjedzie na wózku na uroczystość. Już nie przyjechał. Pokój Twej Duszy, Panie Marku.


Kamil


HOSPICJUM OCZAMI SIEDEMNASTOLETNIEGO WOLONTARIUSZA

Drzwi otworzyła miła pani po pięćdziesiątce. „Jak dobrze widzieć młodą twarz w naszym hospicjum” zagaiła nieznajoma, po czym zaprosiła mnie do środka. Tak się zaczęła moja droga hospicyjna w Warszawskim Hospicjum Społecznym. Po dwóch miesiącach, kiedy ukończyłem weekendowy kurs opieki hospicyjnej u księży marianów na warszawskim Targówku, rozpocząłem pracę z pacjentami. Moją pierwszą pacjentką była babcia Dyzia, która cierpiała na raka wątroby. Dlaczego babcia Dyzia, sam do końca nie wiem. Prosiła, aby tak ją nazywać i tak już zostało. Babcia Dyzia była kobietą strasznie zniszczoną przez chorobę. Większość włosów już wypadła, natomiast ciało było zniekształcone w wielu miejscach i całe pomarszczone. Kiedy babcia Dyzia zaprosiła mnie do siebie swoim chrypiącym głosem, ledwo zrozumiałem, o co chodzi. Gdy podszedłem bliżej, spostrzegłem dwie puste paczki papierosów leżące na szafce nocnej. Tuż przed Bożym Narodzeniem zdążyłem pomóc w przygotowaniu prezentu wnukom. Chodziło o pieniądze, które babcia Dyzia specjalnie odkładała. Powiedziała, że już niedługo pożyje, a młodzi ludzie potrzebują pieniędzy. Nie pomyliła się. Zmarła zaraz po Świętach, w Nowy Rok. Drugą osobą, którą opiekowałem się w hospicjum, była pani Elżbieta. Osoba niezwykle wylewna i skora do rozmowy. Lubiła spędzać wolny czas poza domem, dyskutując z przyjaciółmi. Pani Elżbieta dostała się pod opiekę naszego hospicjum, ponieważ dostała wylewu, który sparaliżował całą lewą część ciała. Podczas badań kontrolnych w szpitalu okazało się, że ma zaawansowaną chorobę nowotworową. Był to niesamowity cios dla całej rodziny, ale przede wszystkim dla pani Elżbiety. Całkowita zmiana trybu życia. Przyjaciele nadal często przychodzili, ale rewizyt niestety być nie mogło. Na domiar złego straciła większość włosów. Kolejny kamień młyński u nogi, ponieważ pani Elżbieta przywiązywała dużą wagę do wyglądu zewnętrznego. Była elegancką damą, uwielbiała zakładać piękne suknie i układać włosy. Z panią Elżbietą chodziliśmy na spacery. Pomimo, że nie mogła chodzić o własnych siłach, uwielbiała, kiedy zabierałem ją na wózku na krótkie przejażdżki. Nigdy nie mieliśmy punktu docelowego. Pewnego razu, kiedy przejeżdżaliśmy obok sklepu spożywczego, pani Elżbieta oznajmiła mi, że jutro zrobi dla mnie zupę jarzynową. Jedyną przeszkodą było zadanie, przed którym zostałem postawiony; miałem kupić warzywa, w tym seler i kapustę. Niestety, nigdy nie nauczyłem się rozróżniać brukselki od selera ani kapusty od sałaty i kupiłem na wszelki wypadek wszystkie te warzywa. Oczywiście nie uszło to uwagi pani Elżbiety… Na początku czerwca pojawiły się poważne komplikacje. Pani Elżbieta nie potrafiła się wysłowić, gubiła wątek, snuła opowieści o schronisku dla biednych dzieci, które założy, po czym zaczynała wspominać nieżyjących znajomych. W przeciągu dwóch tygodni choroba bardzo się posunęła. Pani Elżbieta prawie cały czas spała. Przestała w ogóle wychodzić z łóżka, nawet do toalety. Pewnego razu, kiedy przyszedłem, pani Elżbieta nie była w stanie mówić. Słyszałem tylko niezrozumiałe rzężenie. W książeczce pacjenta przeczytałem wpis naszego doktora hospicyjnego: początek stanu agonalnego. Nazajutrz przyszedłem rano, aby zająć się chorą i umożliwić pani Anastazji, która opiekowała się panią Elżbietą 24 godziny na dobę, krótki odpoczynek. Zastałem tylko puste, pościelone łóżko. Od rodziny dowiedziałem się, że pani Elżbieta zmarła poprzedniego dnia, trzy godziny po moim wyjściu. Zarówno z panią Elżbietą, jak i z babcią Dyzią spędziłem wiele pięknych chwil. Pisząc jednak o moim hospicjum, nie sposób nie wspomnieć o wspaniałej wspólnocie hospicyjnej, która cały ten okres mnie wspierała i wspiera nadal. Będąc wolontariuszem w hospicjum, jestem automatycznie członkiem zespołu hospicyjnego. Składa się on z lekarza, pielęgniarki, psychologa oraz wolontariusza, ma to zapewnić choremu jak najbardziej wszechstronną opiekę. Mój podziw nie miał granic, kiedy dowiedziałem się, iż wyłącznie w zeszłym roku nasze zespoły hospicyjne opiekowały się 255 pacjentami. Niestety, praca w hospicjum co chwila rozbija się o jakieś przeszkody. Przygnębiające są nieskuteczne starania w gminie Żoliborz o większy lokal (siedziba WHS mieści się w trzydziestometrowym, odziedziczonym po zmarłej chorej mieszkaniu), o lepszy magazyn na sprzęt medyczny, niezbędny do niesienia pomocy pacjentom oraz o sponsorów. Przychodząc do hospicjum wiedziałem, że jest to niezwykłe miejsce. Codzienna praca oraz film Antoniego Mercero pt. Czwarte piętro utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie jest to tylko miejsce umierania, ale przede wszystkim wspaniały świat ludzi, którzy kochają życie. Obie pacjentki, a raczej towarzyszki mojej drogi hospicyjnej, pomimo że już nie żyją, zmieniły całkowicie mój światopogląd. Zrozumiałem, że nie można być człowiekiem uciekając od tego, co jest niezmienną częścią życia każdego z nas. Cierpienie, ból fizyczny, płacz i śmierć, chociaż nie są łatwe do przyjęcia, pozwalają dostrzec w każdym człowieka, który pragnie miłości.


Jędrzej


Warszawskie Hospicjum Społeczne
Pl. Inwalidów 10 m. 73, 01-552 Warszawa; KRS 0000041113; NIP 118-07-46-120;
Sekretariat: Pl. Inwalidów 3, tel. +48 601 660 301; tel./faks: (22) 839 23 73; e-mail: sekretariat@whs.pl